Mariaż chemii i historii sztuki po 50 roku życia? Dr Jan Kozłowski na Flexi.pl

31 marca 2023 | #Portrety Pasji | Wywiady

Mariaż chemii i historii sztuki po 50 roku życia? Dr Jan Kozłowski na Flexi.pl

Źrodło: archiwum prywatne dr. Jana Kozłowskiego.

O tym, że nie warto zapominać o swoich fascynacjach i o uważności w codzienności. O tym, że studia stacjonarne dostępne są także dla ludzi Pokolenia Flexi i o tym, do czego mogą doprowadzić, rozmawiamy z dr. Janem Kozłowskim, z wykształcenia chemikiem, rozmiłowanym w historii sztuki. Czy musimy być przywiązani do jednego zawodu? Jak różnorodność doświadczeń i zainteresowań wpływa na postrzeganie świata? Co nam daje uważność? Jak studiuje się po 50? Czy debiut literacki w wieku Flexi to coś niezwykłego?

Flexi.pl: Jak to się stało, że człowiek o ścisłym wykształceniu postanowił zostać pisarzem? Czy to jest łatwe i można nazwać to zmianą zawodu w Pana przypadku?

Jan Kozłowski: Mając na uwadze dokonania literatury, nie śmiałbym nazywać się pisarzem. Widziałbym siebie raczej jako opowiadającego bajkowe historie, które mogą otwierać oczy na otaczający nas świat. Jest on tak bogaty i różnorodny, że każdy może znaleźć coś dla siebie. Wystarczy na chwilę oderwać się od ekranu smartfona. Warto też pracować nad uważnością, z angielskiego nazywaną mindfulness, o której coraz częściej słyszymy. Pozwala ona na zauważanie szczegółów, które niezwykle wzbogacają odbiór otoczenia.

Wracając jednak do pytania, to z perspektywy minionego czasu, muszę powiedzieć, że był to wieloletni proces. Zdecydowałem się na ścisłe wykształcenie, ale zawsze był we mnie pierwiastek artystyczny. Trochę rysowałem, sklejałem modele, wykrawałem z kory małe figurki. Zachwycały mnie rozległe widoki, ale także zaciszne, leśne polany. Powoli poznawałem arcydzieła sztuki. W końcu stwierdziłem, że chcę podzielić się moimi fascynacjami. Nie mam poczucia całkowitej zmiany zawodu. A czy w ogóle zmiana zawodu jest łatwa? Myślę, że zależy dla kogo. Są ludzie niezwykle skupieni na swoim zajęciu. Pogłębiają wiedzę, zdobywają doświadczenie, są coraz lepsi. Jeśli ktoś chce być mistrzem w swojej dziedzinie, to jest to właściwa droga. Takie osoby zostają wybitnymi specjalistami, naukowcami, inżynierami czy odkrywcami, co oczywiście nie wyklucza rozwijania innych zainteresowań, ale z pewnością ogranicza na nie czas i utrudnia późniejszą zmianę zawodu. Ja natomiast należę do ludzi, których interesuje wiele rzeczy naraz. Trudno się wtedy całkowicie oddać jednej dziedzinie, bo nieustannie coś innego człowieka fascynuje. Jeszcze w uszach brzmi mi powiedzenie mojego ojca:

„Warto wiedzieć wszystko o czymś i coś o wszystkim”.

Obecnie mamy tak wielki zalew informacji i wiedzy, że chyba z powiedzenia mojego ojca jesteśmy w stanie wybrać tylko jedną część. Chociaż pewnie znajdą się też wyjątki, jak np. prof. Andrzej Szczeklik.

Źrodło: archiwum prywatne dr. Jana Kozłowskiego.

Flexi.pl: Chemia i historia sztuki to dość odległe dziedziny. Jak udało się Panu to pogodzić?

Jan Kozłowski: Rzeczywiście. Mam wrażenie, że osobom o ścisłym umyśle łatwiej objąć zagadnienia humanistyczne niż odwrotnie. Moja przygoda z chemią doprowadziła mnie do doktoratu, który poświęcony był fotochemii, czyli, ogólnie mówiąc, oddziaływaniu światła na wybrane związki chemiczne. Nie porzuciłem więc całkowicie zainteresowania sztuką, bo przecież światło jest kluczowe dla tej dziedziny (śmiech). Studia chemiczne nauczyły mnie ścisłego patrzenia na rzeczywistość, logicznego porządkowania spostrzeżeń, wiedzy z zakresu fizyki i matematyki, bez których chemia nie mogłaby się rozwijać. W tym czasie nagromadziło się wiele różnorodnych doświadczeń. To bardzo wzbogaca sposób postrzegania otaczającego nas świata. Pozwala rozumieć wiele, z tego co widzimy i czego doświadczamy na co dzień. Paradoksalnie okazało się później, że umiejętności te bardzo przydały się podczas studiów z historii sztuki na zajęciach dotyczących opisu dzieł. Tu, wbrew pozorom, trzeba być ścisłym, chociaż pewna doza artyzmu też się przydaje. Historia sztuki towarzyszyła mi zawsze w postaci wystaw, książek i albumów. Pamiętam, że duże wrażenie zrobiła na mnie lektura książek Waldemara Łysiaka, szczególnie „MW”. To właśnie takie opowieści o ludziach, dziełach i niezwykłych historiach poruszają wyobraźnię i pozwalają przeżyć intelektualne przygody. Chciałbym, aby w podobny sposób postrzegane były moje bajki.

A historia sztuki powróciła do mnie z ogromną siłą, gdy jako przedstawiciela Pokolenia Flexi żona i córka namówiły mnie do podjęcia studiów stacjonarnych, tak dziennych, stacjonarnych właśnie z historii sztuki. Ostateczną zachętą było to, że córka też postanowiła rozpocząć te studia. Sytuacja dość zabawna, bo na tym samym roku do nauki przystąpili ojciec i córka, notabene lekarz.

Flexi.pl: To dość niezwykłe. Jak się Pan czuł wśród młodych ludzi?

Jan Kozłowski: Dobrze, chociaż muszę przyznać, że odczuwało się sporą różnicę pokoleniową, co w końcu zrozumiałe. Różnorodność doświadczeń i przeżyć, a także motywacji i planów na przyszłość w pełni to usprawiedliwiała. Ciekawą obserwacją było też to, że obecnie studia są raczej przedłużeniem szkoły niż rzeczywistym studiowaniem, czyli dogłębnym poznawaniem pewnej dziedziny. Naukę na wyższej uczelni powinno nazywać się chyba inaczej.

Flexi.pl: A jak na Pana reagowali prowadzący zajęcia?

Jan Kozłowski: W większości byli to ludzie młodsi ode mnie, co już samo w sobie tworzyło niezwykłą sytuację, ale każdy z nas wypełniał swoją rolę. Miałem wrażenie, że szczególnie wcześniej urodzeni, mieli nadzieję na jakąś wymianę myśli, dyskusję, do której większość z nas studentów nie była przygotowana przede wszystkim merytorycznie. Starałem się być otwarty na takie sytuacje, często sam je inicjując, zadając pytania, czy dzieląc się swoimi spostrzeżeniami. Mam wrażenie, że traktowany byłem trochę jak partner gotów do otwartej dyskusji. Wydaje mi się, że właśnie to jest podstawą studiowania.

Flexi.pl: Poznaliśmy już pokrótce drogę, którą Pan przebył, ale prosimy o więcej szczegółów, co spowodowało, że postanowił Pan zająć się pisaniem.

Jan Kozłowski: Studiując historię sztuki, nauczyłem się inaczej patrzeć na otoczenie. Dawniej, w codzienności chodziłem skupiony na tym, co przede mną, teraz często rozglądam się dookoła, spoglądam w górę i widzę więcej. Patrząc nieco wyżej, szczególnie chodząc po starszych częściach miast, można zobaczyć wiele ciekawych fasad, wykończeń otworów okiennych, ornamentów rodem nawet ze starożytności i innych zdobień, których pędząc przed siebie, nie zauważamy, a szkoda. Podobnie sytuacja ma się z cudami natury, które nas otaczają. Zrozumiałem też, dlaczego żadna, nawet najlepsza reprodukcja nie odda pełni dzieła sztuki. Nie może bowiem przekazać gry światła na formie rzeźby, w laserunkach malarskich czy na bogatej fakturze. Dlatego warto chodzić do muzeów.

Źrodło: archiwum prywatne dr. Jana Kozłowskiego.

Zdałem sobie sprawę, że gdy z uważnością zaczniemy patrzeć na nasze otoczenie, to nagle dostrzeżemy, że wokół nas funkcjonuje wiele cytatów z arcydzieł sztuki dawnej. Pierwszym z brzegu przykładem mogą być dłonie Boga i Adama ze „Stworzenia Adama” Michała Anioła ze sklepienia kaplicy sykstyńskiej. Widzę je teraz wszędzie. Od reklam poprzez koszulki, zeszyty, kubki, ołówki, a kończąc na serialu „Ojciec Mateusz”.

Mijamy je, często nie wiedząc, jak wygląda całe dzieło i przede wszystkim jakie przesłanie ze sobą niesie. Wydało mi się to smutne. A tak przy okazji: czy wiecie, ile postaci jest na tym fresku? Jak już wspomniałem, na studiach poznałem zasady opisu dzieł sztuki, czyli dostrzegania i interpretowania istotnych elementów, które oddziałują na odbiorcę, często nawet podświadomie. Było to dla mnie niezwykle ciekawe i postanowiłem podzielić się tym. Nie czułem się na siłach tworzyć poważne teksty. Na to potrzeba czasu, ogromu wiedzy i doświadczenia. Oczywiście pisanie bajek jest zajęciem jak najbardziej poważnym, gdyż tak trzeba traktować czytelnika, co nie oznacza, że same bajki muszą być poważne. Zdecydowałem się, opierając się na różnych tekstach, także źródłach specjalistycznych, opowiedzieć o najbardziej znanych dziełach w taki sposób, aby był on ciekawy i zajmujący dla masowego odbiorcy, zarówno dla miłośników sztuki, jak i dla laików, dla dzieci i dla dorosłych. Wplatałem także własne odczucia, spostrzeżenia i to, jak ja odczytuję konkretne dzieło. Ostatecznym impulsem stało się zdjęcie z Internetu, na którym grupka młodzieży siedzi w muzeum przy „Wymarszu strzelców” Rembrandta i nikt z nich nie zwraca uwagi na arcydzieło, ale wszyscy zatopieni są w swoich smartfonach. Oczywiście nie mogę wykluczyć, że właśnie czytają opis obrazu, ale dlaczego nikt z nich nie patrzy na oryginał? Postanowiłem pokazać, że każde dzieło ma wiele do powiedzenia i warto mu poświęcić nieco czasu i uwagi. Zaangażować się w rozmowę z nim i odczytać je po swojemu. To zawsze jest niezwykła przygoda, tym bardziej, jak obcuje się z arcydziełami. Jako głównych adresatów wybrałem dzieci, gdyż uważam, że właśnie je warto uczyć uważnego patrzenia na świat i pokazać, że poza światem cyfrowym istnieje ten rzeczywisty, różnorodny, nie mniej interesujący i znacznie ważniejszy. Ze względu na odbiorcę zdecydowałem się na formę bajki, a tytułowy bohater już istniał, ponieważ pojawił się w bajkach, jakie opowiadałem moim dzieciom. Całość jest ciepłą, wesołą, rodzinną opowieścią, która uczy uważności, patrzenia na otoczenie, pokazuje jego bogactwo i różnorodność. Mam bowiem nadzieję, że na przykładzie dzieł malarstwa można nauczyć się zauważać piękno otoczenia oraz wrażliwości na świat. Mam takie marzenie, aby moje opowieści czytane były przez całe rodziny.

Flexi.pl: Rozumienie dzieł sztuki nie jest chyba łatwe. Trzeba przecież wiele wiedzieć, aby je prawidłowo odczytać.

Jan Kozłowski: No cóż, spotkanie z dziełem proponowałbym potraktować jako rozmowę z kimś nowo spotkanym. Na początku możemy nic o nim nie wiedzieć, ale jakieś wrażenie na nas zawsze wywiera. Wybierajmy te, które nas pociągają, intrygują. Pytajmy i szukajmy odpowiedzi. Poświęćmy trochę czasu, uwagi i wysiłku na przyjrzenie się. Sam doświadczyłem tego, że przypatrując się dłużej jakiemuś obrazowi, zauważam coraz więcej szczegółów, które z każdą chwilą wzbogacają jego odbiór. Jak przy poznawaniu człowieka. Nie każdy stanie się naszym przyjacielem, ale wielu możemy polubić. Według mnie podejście do dzieł sztuki znakomicie opisuje tekst, który odnalazłem w jednej z książek Grażyny Bastek: „W historii sztuki nie ma jednej właściwej interpretacji poszczególnych dzieł. Jest tyle obrazów, ilu odbiorców. Sztuką należy się cieszyć niezależnie od posiadanej wiedzy. Wystarczy mieć odwagę, żeby patrzeć”. Do takiej odwagi chcę zachęcić wszystkich, szczególnie dzieci wraz z ich rodzicami czy dziadkami poprzez wydanie mojej książki. Opowieści nadałem tytuł „Tajemnice obrazów i Małe Nic”.

Źrodło: archiwum prywatne dr. Jana Kozłowskiego.

Flexi.pl: Kiedy książka będzie dostępna i jak się Pan czuje jako debiutant z Pokolenia Flexi?

Jan Kozłowski: Książka jest już gotowa, a nawet dwie i część trzeciej. Teraz zbieram fundusze na sfinansowanie wydania w systemie self-publishingu. Założyłem zrzutkę na jednym z portali crowdfundingowych i mam nadzieję, że wkrótce będzie można książkę znaleźć w księgarniach. Jestem przekonany, że na debiut nigdy nie jest za późno. Tak więc, jeśli ktoś zechce wesprzeć akcję zbiórki, skrócić czas oczekiwania i zapewnić sobie dostarczenie książki z autografem lub dedykacją autora, to wystarczy wejść na https://zrzutka.pl/6ch5ag, zapoznać się z projektem, dołączyć i wybrać jedną z 10 nagród.

Dziękujemy za rozmowę.

 


Wydrukuj

Zobacz podobne